Prolog

Tego ostatniego dnia w roku 1937 słońce ani na chwilę nie zdołało przedrzeć się przez gęste, ciemnoszare chmury, a siarczysty mróz dalej dawał się we znaki wraz z padającym od kilku dni śniegiem, którego gruba warstwa przykryła całą Wielką Brytanię i Irlandię. Nieprzyzwyczajeni do takich warunków pogodowych mieszkańcy wysp wypalili już prawie połowę zgromadzonego przez siebie opału, a z kominów ich kamiennych domów unosił się ciemny dym, mieszający się z chmurami. Szron pokrył wszystko, nawet szyby drewnianych okien; w efekcie niewiele można było zobaczyć, co dzieje się we wewnątrz budynków.

Wieczorem, gdy na londyńskich ulicach nie było już prawie nikogo, pojawiła się niezbyt wysoka kobieta odziana w gruby, wełniany płaszcz ukrywający duży brzuch, który zdawał się niebezpiecznie ciążyć w dół, jakby miał zaraz pęknąć i ukazać swój sekret. Jej twarz była zmarznięta, włosy matowe, a usta spierzchnięte i prawie sine. Wyglądała niemal jak trup; nawet oczy nie miały w sobie żadnego blasku świadczącego o jakiejkolwiek woli życia, choć miała za sobą tylko marne 19 lat życia.

Wody płodowe odeszły Meropie jakąś godzinę temu, a ból, który wówczas zbiegł się z tym, był tak silny, że zmusił ją do osunięcia się w brudną zaspę w śmierdzącej szczynami bramie między dwiema wysokimi kamienicami. Szczęśliwie w śniegu nie było ani jednej potłuczonej butelki. Dziewczyna bała się. Nie wiedziała, czy poród przebiega właściwie. Nie wiedziała też, dokąd się udać, w którą uliczkę skręcić. Wówczas liczyła na to, że jakiś mugol zobaczy ją w tym stanie i się nad nią ulituje, ale ulice były prawie puste, a ci nieliczni, którzy mijali ją co jakiś czas, nawet na nią nie spojrzeli, jakby byli przyzwyczajeni do widoku ciężarnej kobiety w starych łachmanach. Choć wielki kryzys stopniowo jawił się jako zażegnana katastrofa, to taki obraz na londyńskich ulicach wciąż był normą.

Teraz jednak dziewczyna szła powoli, odczuwając coraz częstsze i silniejsze skurcze, rozglądając się wokoło, jakby szukała czegoś pospiesznie. Jakiegoś przytułku dla takich jak ona – porzuconych i pozbawionych nadziei – albo jakiegoś szpitalu, w którym mogłaby urodzić i umrzeć.

Wkrótce wśród ciemnych, połączonych ze sobą kamienic zobaczyła ponury, oddzielony wysokim, żelaznym płotem budynek z przynależącym do niego niewielkim podwórkiem, gdzie stały zaśnieżone i z pewnością zardzewiałe huśtawki, ślizgawki i karuzele. Nad bramą widniał ułożony z wykutych liter przyspawanych do prętów napis „Sierociniec Wool’s”, który – podobnie jak budynek – był oświetlony gazowymi latarniami. W zamyśle projektanta pewnie miało to wyglądać zachęcająco, ale wyszło zupełnie odwrotnie. Dosłownie wszystko odstraszało od tego miejsca, tylko desperaci przekraczali ten teren, do którego najczęściej wiodła ich głupia – ale jakże silna – nadzieja.

Kobieta uśmiechnęła się mimo coraz boleśniejszych skurczy. Łudziła się, że jej dziecko dostanie tu lepsze życie. I kompletnie zdawała się nie dostrzegać tych huśtawek i liter krzyczących: „Nie zostawiaj go tutaj!”.

Może jakaś przyzwoita rodzina mugoli go weźmie?, pomyślała.

Jeszcze kilka miesięcy temu wierzyła, że magia może wywołać prawdziwą miłość. Ale kiedy okazało się to tylko ułudą, po stracie ukochanego rozbiła wszystkie butelki z eliksirami, złamała swoją różdżkę i razem z innymi magicznymi rzeczami wrzuciła do ognia.

A ona chciała być tylko kochana. Tylko i aż tyle.

Pchnęła furtkę i ostatnimi samodzielnymi krokami dotarła do ciężkich drzwi. Zastukała w nie, mając nadzieję, że ktoś usłyszy pukanie i chociażby ze zwykłej ludzkiej ciekawości otworzy jej.

Jednak odpowiedziała jej tylko cisza.

Zastukała jeszcze raz, tym razem mocniej.

Cisza…

Gdy nagle usłyszała szybkie korki i po odgłosach odryglowania otworzyły się drzwi, w których progu stała chuda, wysoka kobieta o niezbyt przyjemniej, końskiej twarzy i zimnych oczach. Dziewczyna o brudnych włosach nie musiała nic mówić, bo nieznajoma szybko zauważyła jej błogosławiony stan i zawołała do pomocy swoje koleżanki. We trzy przeniosły rodzącą do pobliskiej salki i położyły na starym, szpitalnym łóżku. W pośpiechu szykowały narzędzia, a otumaniona bólem rodząca słyszała tylko ich metalowe trzaski.

Skurcze z minuty na minutę stawały się coraz dłuższe i silniejsze. Wydawało jej się, że jej własne dziecko chce rozerwać ją od środka.

Już niedługo umrę, pomyślała i uśmiechnęła się mimo bólu, który był tak silny, że chciała urodzić jak najszybciej, aby móc równie szybko umrzeć. Nie chciała żyć. Nie po tym, co przeżyła. Nie chciała żyć nawet dla swojego dziecka.

Słuchała swojego ciała i głośnych poleceń jakiejś pulchnej kobiety, mówiącej co chwila: „Przyj, dziewczyno! Przyj!”. Z każdym parciem wyła coraz głośniej, przy okazji budząc małe sieroty, które – mimo nocy sylwestrowej – już usypiały.

W końcu poczuła wychodzące z niej dziecko, lecz w nagrodę po przeszywającym i rozrywającym ciało bólu usłyszała tylko ciszę. Jej serce na chwilę zamarło. Myślała, że urodzi zdrowe i silne maleństwo, że do jej uszu dobiegnie płacz nowonarodzonego dzieciątka. Mimowolnie do jej oczu napłynęły łzy, które po chwili zaczęły spływać po twarzy. Już straciła całą nadzieję, gdy nagle jedna z opiekunek powiedziała:

– Gratuluję, to chłopiec!

– Mam nadzieję, że jest podobny do swojego taty – odpowiedziała czarownica.

Chłopczyk, choć jeszcze oblepiony krwią i przezroczystą mazią, rzeczywiście był śliczny: miał błękitne oczy noworodka, kępkę czarnych włosków na główce i małe rączki i nóżki. I kompletnie nie przypominał swojej matki o rozbieganych oczach. Wyglądał jak normalne – choć trochę za chude – nowonarodzone dzieciątko.

– Jest śliczny. Jak chce go pani nazwać? – zapytała pulchna, jasnowłosa kobieta, trzymając na rękach owiniętego w brudny od krwi, szary ręczniczek malca, który patrzył na nią zdziwionym wzrokiem, jakby nie wiedział, co się przed chwilą wydarzyło.

– Tom Marvolo Riddle. Tom po jego ojcu, Marvolo po jego dziadku – odpowiedziała słabym głosem młoda matka, czując, jak gwałtownie opada z sił. Jej twarz zrobiła się jeszcze bledsza, a usta – bardziej sine. Wykończona porodem, nie mając najmniejszej woli walki, oddychała coraz ciężej, co prędko zauważyła blondynka.

– Cole! Wykąp go – zwróciła się szybko do dziewczyny o końskiej twarzy, wręcz wpychając w jej ramiona chłopca, i podeszła do Meropy.

Wykonując rozkaz dyrektorki, dziewczyna wraz z malcem opuściła pokój, zostawiając w nim dyrektorkę i siwowłosą kobietę, po czym skierowała się do pobliskiej łazienki przeznaczonej dla opiekunek. Idąc, czuła na sobie wzrok ciekawskich dzieciaków, których na korytarz wybawiły krzyki rodzącej kobiety. Weszła do łazienki, jedną ręką sięgnęła po leżącą w szafie białą miedniczkę i nalała do niej ciepłej wody, tuląc do siebie chłopca i nie martwiąc się ewentualnym pobrudzeniem służbowego ubrania.

Wprawdzie małemu Tomowi było zimno, lecz nie szamotał się i nie zapłakał tej nocy ani razu; dał się umyć w misce z ciepłą wodą, osuszyć szarym ręcznikiem, którego czasy świetności minęły już dawno, i zawinąć w tak samo szary kocyk. Przez chwilę Cole myślała, że będzie darł się w niebogłosy jak każdy noworodek, ale on był dziwnie spokojny, choć niedaleko umierała jego matka.

Kiedy opuszczała łazienkę z chłopcem w ramionach, zerknęła w górę; dzieciaków już nie było, co oznaczało, że któraś z opiekunek musiała zagonić je do łóżek. Drzwi do pomieszczenia, w którym leżała świeżo upieczona matka, były zamknięte, a dyrektorka stała przed nimi i rozdrażnionym głosem mówiła do siwej kobiety coś o wezwaniu byle jakiego lekarza. Cole podeszła do kobiet, a pulchna blondynka natychmiast zwróciła się do niej identycznym tonem:

– Cole, zanieś go prosto do pokoju dla niemowlaków i nakarm krowim mlekiem. Właśnie przybył nam kolejny bachor.


Komentarze

Popular Posts